Wojciechowski: Duplantis mógłby atakować nawet wysokość 6,40
Jak doszło do tego, że zaczął pan trenować skok o tyczce?
Trenowałem od 1998 roku. To zasługa mojego dziadka. Za jego namową zacząłem trenować jako dziecko, które nie mogło usiedzieć w miejscu. W swoich pierwszych nieoficjalnych zawodach nie osiągałem minimalnej wysokości stojaków. Moja pierwsza życiówka to 1,50 m. Potem duży progres na 1,80, a stojaki zaczynają się od 2,10. Więc na początku nie mogłem uczestniczyć w oficjalnych zawodach. Dziadek był ze mną na każdym treningu od dziewiątego do 18. roku życia.
W 2008 roku w Bydgoszczy zdobył pan srebrny medal mistrzostw świata juniorów. Chyba start w tak dużej imprezie przed własną publicznością był dla pana niesamowitym doświadczeniem.
W pewnym momencie moja kariera przestała się rozwijać. Zatrzymałem się na pięciu metrach. Walczyłem o minimum, które wynosiło 5,10. Startowałem w Żarach w Memoriale Tadeusza Ślusarskiego. Tam poprawiłem rekord życiowy o 41 centymetrów i tym samym pobiłem rekord Polski juniorów. Stałem się jednym z pretendentów do zdobycia medalu MŚ. Wtedy walczyłem z Niemcem Raphaelem Holzdeppe, z którym później wielokrotnie zdarzało mi się rywalizować i stawać wspólnie na podium. Zatem nasza przygoda z wyczynowym sportem zaczęła się i skończyła w tym samym roku. W Bydgoszczy zwyciężył Rafael, a ja byłem drugi. Start w rodzinnym mieście był dla mnie ogromnym wydarzeniem. Zdobyłem medal, który otworzył mi drogę do wielkiego sportu.
Przełom w pana karierze nastąpił w 2011 roku. Wygrał pan młodzieżowe ME w Ostrawie, poprawił rekord Polski, a następnie zdobył złoty medal mistrzostw świata w Daegu? Co sprawiło, że forma tak wystrzeliła?
To był ciekawy sezon. Rok wcześniej zaczałem współpracę z trenerem Włodzimierzem Michalskim. Wszystko wskazywało na to, że to skakanie będzie całkiem niezłe, bo w 2010 roku w Międzyzdrojach poprawiłem rekord życiowy z 5,51 na 5,60. Trenowałem w hali Zawiszy Bydgoszcz. Lekko nie było. Sufit miał wysokość 4,90, zatem bieganie z tyczką nie było łatwe. Nie wiedzieliśmy, na co mnie stać. Jednak poprawiłem rekord Polski, czego się totalnie nie spodziewałem. Jako młody chłopak wracający po kontuzji nie celowałem aż tak wysoko. To był przełom. Najpierw wygrałem ME do lat 23. Potem pojechałem na Światowe Igrzyska Wojskowych, gdzie pobiłem rekord tej imprezy. Następnie w Szczecinie skoczyłem 5,91 i poprawiłem rekord Polski. Wtedy uwierzyłem, że mogę zdobyć medal MŚ. Ogromnym zaskoczeniem było to, że 5,90 wystarczyło do zdobycia złota przy świetnie skaczącym Renaud Lavillenie, który nie wytrzymał psychicznie. Było to coś niesamowitego. Byłem jedynym polskim medalistą i trochę mnie to przygniotło. Natomiast 6 grudnia złamałem kości twarzoczaszki, co wstrzymało moją karierę.
W jakich okolicznościach doszło do tej kontuzji?
To był nieszczęsliwy wypadek. Wykonywałem proste ćwiczenie. Tyczka wyślizgnęła mi się z ręki i trafiła mnie prosto w twarz. To nie powinno się zdarzyć. Po prostu pech.
Czy to sprawiło, że 2012 rok nie był tak udany? W igrzyskach olimpijskich w Londynie nie odniósł pan sukcesu.
To na pewno miało wpływ na to, że te przygotowania były skrócone. Do sezonu letniego trenujemy cały rok. Sezon halowy ma wpływ na całe lato. Bardzo długo nie mogłem wrócić nawet do truchtania, więc trening był utrudniony. Trudno spada się z wysokiego konia, co miało wpływ na moją psychikę. Widmo nieudanych igrzysk w Londynie towarzyszyło mi przez długi czas. W Rio de Janeiro i Tokio też mi nie poszło tak, jakbym sobie tego życzył.
Po obniżce formy znów zaczął pan zdobywać medale wielkich imprez: srebro ME w Zurychu, brąz MŚ w Pekinie oraz brąz i złoto halowych ME. Przez lata należał pan do europejskiej czołówki. Jest pan dumny ze swoich osiągnięć?
Oczywiście jestem zadowolony z tych sukcesów, ale nie jestem do końca spełniony. Wiem, że było mnie stać na medal igrzysk olimpijskich. Były takie lata, że wysokość, którą wielokrotnie pokonywałem na różnego typu zawodach dawała medal. Fakt, że nigdy nie skoczyłem sześciu metrów sprawia mi ból. Jednak nikt nie zabierze mi medali, wspomnień ze wszystkich pięknych miejsc, które odwiedziłem, a także wyjątkowych ludzi, których poznałem. Medale zawsze będą mi przypominały o wyjątkowych chwilach.
Przez kilka sezonów był pan zdecydowanie najlepszym polskim tyczkarzem. Później pojawili się Piotr Lisek i Robert Sobera. Toczyliście wyrównaną rywalizację. Czy to dawało panu dodatkową motywację?
Na pewno tak. Jadąc na jakiekolwiek zawody wiedziałem, że skok o tyczce w naszym kraju jest na topie. Mityngi odbywały się w wielu miastach. Myślę, że pod tym względem nie odstajemy od Niemiec, gdzie tradycja skoku o tyczce jest o wiele dłuższa. Starty przed swoją publicznością i wewnętrzna walka dawały dodatkową motywację. Jednak celem nadrzędnym było to, żeby dobrze zaprezentować się na docelowej imprezie. Zazwyczaj mi się to udawało, choć końcówka kariery nie była taka, jakbym sobie tego życzył.
W 2017 roku w Lozannie uzyskał pan najlepszy wynik w karierze – 5,93. Czy kiedykolwiek skoczył pan powyżej sześciu metrów, gdy poprzeczka była zawieszona trochę niżej?
Myślę, że bywały takie skoki. Dziś podczas mityngów Diamentowej Ligi są pomiary realnej wysokości. Było kilka takich zawodów. Czasem z żoną sobie je oglądamy i wspominamy. W 2017 roku w Londynie nie zdobyłem medalu, ale osiągałem niesamowite wysokości nad poprzeczką. Nawet dzisiaj wprawia mnie to w osłupienie.
W 2020 roku rozpoczęła się era Armanda Duplantisa. Do Szweda należy już siedem najlepszych wyników w historii. W tym sezonie poprawił własny rekord świata na 6,26. Ma niespełna 25 lat i wciąż może się poprawiać. Jakie są jego maksymalne możliwości?
Trudno powiedzieć, ale myślę, że obecnie stać go na skakanie 6,35. Bez najmniejszego problemu może dołożyć około 10 cm. Mógłby atakować nawet 6,40. To wciąż młody chłopak i ciągle może się rozwijać. Myślę, że zaskoczy nas jeszcze nie jeden raz.
Co sprawia, że Duplantis jest tak dobry? Może jego wyjątkowa szybkość? Niedawno pokonał Norwega Karstena Warholma w biegu na 100 m.
Pokonując rekordzistę świata wprawił wszystkich w osłupienie. Naturalna szybkość w połączeniu z tym, że trenuje od trzeciego roku życia dają takie efekty. On nie odczuwa strachu. To jedyny zawodnik, który nie zwalnia na rozbiegu, lecz ciągle przyśpiesza. Pozostali tyczkarze wyglądają przy Duplantisie jak juniorzy. Zawody z jego udziałem to one man show.
Jaka jest przyszłość polskiego skoku o tyczce? Czy 19-letni Michał Gawenda może pójść w ślady Liska i Wojciechowskiego? Jego rekord życiowy wynosi 5,46.
Oczywiście, że tak. Teraz ma minimalny zastój, ale może z niego wyjść. Młodzież w Polsce chce skakać. Jest dużo chłopaków. W przyszłości chciałbym zostać trenerem i szkolić młodzież. To moje marzenie. Być może przyłożę rękę do tego, że ktoś pobije kiedyś rekord Polski. Byłoby to dla mnie ogromne szczęście. Myślę, że ta przyszłość jest. Mamy utalentowaną młodzież i odpowiednią infrastrukturę, która umożliwia trening skoku o tyczce. Jesteśmy na dobrej drodze. Moim marzeniem jest to, żeby nie było zastoju w męskiej tyczce, gdy kariery zakończą Piotr Lisek i Robert Sobera.
Jakie są pana plany życiowe po zakończeniu kariery sportowej?
P.W.: Jestem żołnierzem. Pracuję w Wojskowym Centrum Rekrutacji w sekcji promocji. Aczkolwiek jeśli otworzy się furtka do bycia trenerem, to jestem gotowy robić to na pełen etat, żeby zrobić coś dobrego dla polskiego sportu. Przede wszystkim dla skoku o tyczce.