Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Piotr Michalski: nie możemy udawać, że nie wiemy, co się dzieje na świecie

PAP
Piotr Michalski: nie możemy udawać, że nie wiemy, co się dzieje na świecie
Piotr Michalski: nie możemy udawać, że nie wiemy, co się dzieje na świeciePAP
"Nie możemy udawać, że nie wiemy, co dzieje się na świecie. Nie jestem za tym, aby Rosjanie i Białorusini mieli startować w igrzyskach, ale główne zdanie powinno należeć do Ukraińców – czy chcą z nimi rywalizować?" – powiedział PAP panczenista Piotr Michalski.

Polska Agencja Prasowa: Jak środowisko sportowe, z którego pan się wywodzi, odnosi się do potencjalnego olimpijskiego bojkotu, gdy Rosja i Białoruś zostaną dopuszczone do udziału w igrzyskach?

Piotr Michalski: Bojkot igrzysk to trudny temat. Każdy sportowiec, jeżeli prezentuje odpowiedni poziom, trenuje po to, aby wystąpić w takiej imprezie. Bojkot byłby straszną rzeczą. Sport tylko jest sportem. Nie możemy jednak udawać, że nie wiemy, co dzieje się na świecie. Nie jestem za tym, aby Rosjanie i Białorusini mieli startować. Głos środowiska sportowego jest ważny. Główne zdanie powinno jednak należeć do Ukraińców – czy chcą z nimi rywalizować?

PAP: A zna pan rosyjskich i białoruskich panczenistów? Jak oni reagują na wojnę na Ukrainie?

P.M.: Polacy i Rosjanie zawsze się dogadywali. Znam kilku zawodników z obu krajów. Na początku wojny widziałem w social mediach, że kilka osób zamieściło treści i zdjęcia "stop wojnie". Te posty szybko jednak zniknęły z internetu. To były naprawdę pojedyncze osoby. Widać było, że musiała być dobitna interwencja albo ingerencja władz. Znam Rosjan, postrzegałem ich jako fajnych ludzi i teraz oni muszą płacić za politykę. Z drugiej strony, jeśli przypadki dopingu nie są wystarczającym powodem, aby ich wykluczyć z międzynarodowej rywalizacji, a teraz zabijanie niewinnych ludzi też tym nie jest, to co w takim razie musi się zdarzyć?

PAP: Jak można podsumować w pana przypadku zakończony niedawno sezon?

P.M.: Chciałem przejść przez niego "suchą stopą" i za bardzo nie przejmować się, co będzie w trakcie. Sportowa ambicja nie dawała jednak spokoju. Miałem poczucie, że chcę więcej. Nie jestem w tym miejscu, w którym chciałem być. Sam siebie musiałem uspokajać. Oczywiście głównym celem były mistrzostwa świata i starty w Pucharze Świata w Tomaszowie Mazowieckim. Forma na MŚ rzeczywiście była najwyższa, ale nie taka, jak zakładałem. Cieszę się, że mimo tego cały sezon był spokojniejszy, dalej byłem w czołówce. Rywalizowałem w grupie A z najlepszymi. Nie obyło się też bez drobnych urazów.

PAP: Poważniejszych kontuzji na szczęście nie było...

P.M.: Zdarzyło się mocne ostrzeżenie w Tomaszowie Maz. przed finałem sezonu. Na rozgrzewce poczułem takie mocne szarpnięcie, które dało o sobie znać pod wieczór. Na drugi dzień miałem start na 1000 m. Rano chciałem zrezygnować, ale nasz lekarz i fizjoterapeutka stanęli na wysokości zadania i mogłem wystąpić. Fajnie, że mogłem dać kibicom odrobinę emocji.

PAP: A jak wyniki w mistrzostwach świata przystają do wytyczonych celów? Na 500 m było 11., a na 1000 m 17. miejsce...

P.M.: Najfajniej byłoby pokazać się w "ósemce", a nawet "szóstce". Musiałoby jednak wszystko dobrze się poukładać. Więcej było jednak życzeń niż realnych możliwości, że w łyżwiarstwie różnice w czasach są naprawdę bardzo małe, to miejsca takie, a nie inne. Widać, po rezultatach, że w tym sezonie nie mogłem się dogadać z tym dłuższym dystansem, ale mogłem się tego spodziewać, biorąc pod uwagę, jak trenowałem latem. To przed kolejnym sezonem z Arturem Wasiem od początku będziemy musieli poprawić. Celem trenera na pewno było, aby nas nie zajechać w trakcie przygotowań. Wiemy, jak teraz docisnąć śrubę. To później pomoże w wysiłku na drugiej części dystansu.

PAP: W MŚ startował pan jeszcze w sprincie drużynowym. Wraz z Markiem Kanią i Damianem Żurkiem zajęliście czwarte miejsce. Cały sezon rywalizowaliście w tym samym składzie...

P.M.: To nasz atut, ale i minus jednocześnie. Szkoda, że nie mamy kogoś na zmianę. Inne czołowe kraje mają trzeciego szybkiego zawodnika, którego pierwsza dwójka nie jest w stanie zgubić. A on potem potrafi wytrzymać tempo na ostatniej rundzie. My, sprinterzy, już wtedy zwalniamy. Ile wypracujemy na początku, tyle później mamy zapasu. W Pucharze Świata w Calgary pokazaliśmy już, że potrafimy wygrywać. Szkoda, że sprint drużynowy nie jest konkurencją olimpijską.

PAP: Przy pana nazwisku na 500 i 1000 m nadal widnieją rekordy Polski ustanowione w grudniu 2021 w Calgary...

P.M.: To był sezon olimpijski. Na dłuższym dystansie wynik poprawiłem zaledwie o kilka setnych sekundach. Zmienić rekord z "Bródka" na "Michalski" to zawsze powód do dumy. Za bardzo nie przywiązuję jednak uwagi do rekordów. Już się nimi nacieszyłem. Niech inni też pokażą, co potrafią.

PAP: W gronie międzynarodowych gwiazd pojawił się 18-letni Jordan Stolz. Amerykanin został mistrzem świata na 500, 1000 i 1500 m.

P.M.: Niedawno został nazwany "Michalem Phelpsem łyżwiarstwa szybkiego". Coś w tym jest. W tym sezonie wygrywał juniorskie i seniorskie zawody. Widać, że szybko się regeneruje. Fajnie, że jest taka osoba. Można mu tylko bić brawo. Słyszałem, że przymierza się też do rywalizacji ze startu wspólnego, czyli 5000 m. Na igrzyskach w Pekinie był jeszcze za mną...

PAP: Panczenista ma jakiś luźniejszy okres w roku czy też zawsze jest coś do zrobienia?

P.M.: Od połowy marca do połowy kwietnia to luźniejszy czas. Cała reszta to treningi i starty. Jestem już w takim wieku, że pewne rzeczy zrozumiałem. Wiem, że nie można za długo odpoczywać. Wcześniej lubiłem poleżeć na kanapie. Miniony sezon nie był zbyt wymagający i gdy się skończył, to czułem, że jeszcze chętnie bym się pościgał. Tak nigdy nie było.

PAP: A jak wygląda w pana przypadku przeciętny dzień po sezonie?

P.M.: To nadrabianie tego, czego nie udało się zrobić w jego trakcie. Wizyta w domu rodzinnym, spędzenie czasu z mamą, tatą i rodzeństwem, załatwienie różnych zaległych formalności, odpoczywanie, zabawy z pieskiem, "cziłałą" Czipsem. Są też zaplanowane wakacje z moją partnerką Natalią. Pojedziemy na kanaryjską wyspę Fuerteventura. To po części będzie już czas treningów, dlatego też rower zabiorę ze sobą albo go wynajmę na miejscu.

PAP: Jest pan zagorzałym kibicem Formuły 1. Za nami w tym roku trzy wyścigi. Była szansa, aby któryś z nich obejrzeć?

P.M.: Ten ostatni. Grand Prix Australii oglądałem już w domu. Wszystko na to wskazuje, że Max Verstappen obroni tytuł. Zespół Aston Martin też chyba pozytywnie zaskoczył. Dobrze było zobaczyć ponownie Fernando Alonso na podium. Wszyscy fani wiedzą, że Formuła 1 rozwija się cały sezon. To właśnie znaczy, że kto dominuje na początku nie musi ostatecznie zwyciężyć. Wydawało się, że przewaga Red Bulla będzie ogromna i muszą tylko dojeżdżać do mety. Zdarzyły się im jednak problemy techniczne, a inne teamy nie odpuszczają.

PAP: Udało się już zobaczyć wyścig Formuły 1 na żywo?

P.M.: Jeszcze nie. Musiałbym udać się chyba do Australii lub na Bliski Wschód... Później nasze treningi i obozy kolidują z kalendarzem F1. Nie trenujemy na Węgrzech ani w Austrii, gdzie najbliżej byłoby wyskoczyć na zawody. Jako fan F1 chciałbym bezpośrednie kibicowanie rozpocząć z przytupem, np. na torze Monza we Włoszech i razem z całą rzeszę sympatyków Ferrari cieszyć się wyścigiem. Aktualnie kibicowanie temu zespołowi, z uwagi na wyniki, to jednak jest wyczyn, trudna miłość. Włoszka musi być kapryśna i niestety tak właśnie jest z Ferrari.

PAP: Święta spędzi pan w większym gronie?

P.M.: W Białymstoku u Natalii z jej rodzeństwem i tatą. Nie dawno byłem w domu rodzinnym w Sanoku i wyjaśniłem, że to pobyt 'wielkanocny".

PAP: A Śmigus Dyngus już zaplanowany?

P.M.: (Śmiech). Może coś symbolicznie. Nie wiem, czy to się dobrze skończy. Natalka raczej nie przepada za ochlapywaniem wodą. Zobaczymy. Może ją zaskoczę.