Sobota z Ekstraklasą: Lech utrzymał wygraną, Śląsk zatrzymuje Rakowa, Cracovia imponuje
Lech Poznań – Radomiak Radom (2:1)
Ostatni sobotni mecz Ekstraklasy musiał mieć tylko jednego faworyta. Lider podejmował przecież walczącego o bezpieczny byt Radomiaka. I choć przewagi w posiadaniu piłki spodziewaliśmy się od początku, to radomianie wydawali się na to nieźle przygotowani. Pierwszy raz groźnie zrobiło się w 10. minucie, gdy Rossi głową wybił piłkę sprzed bramki. Wtedy jeszcze uspokajał kolegów, ale gdy Kolejorz zacisnął ofensywną pętlę wokół coraz mniejszego pola karnego, Radomiak skapitulował. Konkretnie w 17. minucie, gdy rozegranie rzutu wolnego oddaliło piłkę do Joela Pereiry przed polem karnym, a ten przymierzył pod dalszy słupek i nie dał szans Kikolskiemu, otwierając wynik.
Dopiero po upływie dwóch kwadransów Radomiak zdołał wywalczyć na tyle miejsca, by ruszyć w kierunku bramki Bartosza Mrozka, ale bez jej zagrożenia. Kolejorz kontrolował mecz nieprzerwanie do przerwy i chyba zbyt szybko gospodarze uwierzyli, że sprawa jest już zamknięta. Tymczasem Zie Ouattara kilka minut po powrocie minął Walemarka i Gurgula jak tyczki, wszedł w pole karne i po ziemi zmieścił piłkę tuż przy dalszym słupku.
Ba, po kwadransie drugiej połowy Radomiak mógł nawet prowadzić, a ten sam Zie Ouattara szukał dubletu na 20 minut przed końcem, niecelnie kończąc stały fragment. Trzeba było to wykorzystać, ponieważ w odpowiedzi ruszył atak Lecha, a Afonso Sousa podaniem z lewej strony obsłużył Mikaela Ishaka, który wsunął piłkę przy samym słupku. Radomianie wiedzieli już, że Lechowi gola strzelić można, próbował więc groźnie Paulo Henrique, ale Mrozek sparował nad poprzeczkę. Wynik na styku oznaczał niepewność do samego końca. I choć licznik wskazywał 12 strzałów w samej drugiej połowie, to Zieloni więcej zdziałać nie zdołali.
Śląsk Wrocław – Raków Częstochowa (0:0)
Raków Częstochowa strzela najmniej goli z spośród czołowych klubów, ale jednocześnie prawie wcale ich nie traci. To źle rokowało dla Śląska Wrocław – znanego z ofensywnej nieskuteczności – ale i dla widzów we Wrocławiu, którzy w sporej liczbie przyszli wspierać WKS. Pierwsze minuty faktycznie nie zaoferowały wiele, temperaturę podniósł dopiero rzut rożny Śląska w 10. minucie, gdy piłka zatańczyła przed bramką zanim wybił ją Svarnas. Chwilę później Petr Schwarz z dystansu huknął w słupek, Trelowski miał sporo szczęścia. Po stronie Rakowa długo jedyną okazją był strzał Iviego Lopeza, zatrzymany pewnie przez Leszczyńskiego. Tuż przed półgodziną gry obie ekipy mogły wyjść na prowadzenie. Najpierw świetny centrostrzał Tommaso Guercio z trudem wybił Trelowski, a po drugiej stronie Leszczyński rzucił się fantastycznie do główki Lopeza. Ostatnia duża okazja należała do gospodarzy, gdy rozegranie stałego fragmentu finalizowali głowami Petkov i Musiolik. Ten pierwszy odegrał świetnie, wykończenie drugiego pozostawiało sporo do życzenia.
Obie drużyny schodziły na przerwę z niedosytem, choć to gospodarze sprawiali znacznie lepsze wrażenie. Być może dlatego z szatni nie wrócili Koczergin i Lopez, ale wprowadzenie Baratha i Brunesa niewiele zmieniło. Tylko nieskuteczność wrocławian decydowała o braku goli, jak w 52. minucie, gdy Paluszek dostał doskonałą piłkę w polu bramkowym, a uderzył niecelnie. Przełamaniem impasu zapachniało dopiero na 20 minut przed końcem, gdy klasyczny „wcisk” zaliczył Brunes. Sektor gości świętował, tyle że dogrywający Patryk Makuch piłkę do kolegi skierował łokciem, co pokazał dopiero VAR. Mimo większego potencjału ofensywnego Medaliki były skutecznie odcinane od klarownych okazji i tylko błędy WKS-u przybliżały ich do sprowadzenia zagrożenia na Leszczyńskiego. W doliczonym czasie piłkę meczową na nodze miał Brunes, ale uderzył haniebnie niecelnie z 15 metrów. Wojskowi wyraźnie szanowali remis, tymczasem Medalikom w końcówce brakowało zimnej krwi, by skutecznie zadać zwycięski cios.
Cracovia – Motor Lublin (6:2)
Beniaminek z Lublina jechał w piątek do Krakowa, by wczesnym popołudniem zmierzyć się z Cracovią przy Kałuży. Zadaniem Pasów było pokazać, że miejsce w czołówce im się należy, ale znany z wysokiej intensywności Motor miał swój plan. Już po minucie lublinianie prowadzili, gdy po serii zatrzymanych strzałów Paweł Stolarski zdołał zaskoczyć Henricha Ravasa. Cracovia nie zamierzała czekać z odpowiedzią i udało się, gdy Ajdin Hasić przerzutem znalazł Olafssona wychodzącego na dalszy słupek. Kacper Rosa sparował piłkę na poprzeczkę, ale ta wróciła za linię. Radość nie trwała długo, ponieważ po siedmiu minutach gry Motor ponownie prowadził. Tym razem z prawej piłkę przerzucił Michał Król, a Mathieu Scalet oddał mało widowiskowe uderzenie, na które Henrich Ravas zareagował jeszcze mniej widowiskową paradą, pomagając piłce przekroczyć linię.
Piorunujący początek zwiastował kolejne atrakcje, jednak mecz uspokoił się w kolejnych fragmentach. Obie drużyny szukały szczęścia atakiem pozycyjnym i po stałych fragmentach, zwykle jednak decydujący o niepowodzeniu był brak precyzji. Gdy temperatura spotkania zdawała się dostosowywać do tej w Krakowie, gospodarze dali swoim kibicom powody do radości tuż przed zejściem do szatni. Benjamin Kallman uderzał po ziemi z dystansu, Rosa wybił piłkę na bok, ale akurat na tym boku był Olafsson, który piersią dopchnął piłkę do siatki.
Obie drużyny zdawały się wychodzić z szatni z jednym wnioskiem: zbyt łatwo wpadały bramki do przerwy. Dlatego neutralizacja rywali wydawała się długo głównym celem. Gdy mijał kwadrans drugiej połowy, do uderzenia głową z bliska doszedł Maigaard, lecz Rosa zdołał go zatrzymać. W odpowiedzi Ndiaye zdołał nawet minąć Ravasa z piłką, ale posłał ją za słabo i jeden z obrońców wybił sprzed linii. W ostatnich 20 minutach Pasy okazały się jednak bezlitośnie skuteczne. Zaczął Olafsson, który skompletował hat-tricka po rzucie rożnym. Hasić dobrze wrzucił, równie dobrze przedłużył Ghita, a Islandczyk wślizgiem kończył. Nadzieję Motorowi odebrał inny piłkarz z północy, Benjamin Kallman. Fin zainkasował dublet od 77. do 79. minuty, korzystając ze świetnych podań Maigaarda i Kakabadze, a także z nieporadności rywali. Nie było to ostatnie słowo gospodarzy, ponieważ rzut rożny w końcówce skończył się uderzeniem Bochnaka w dalszy słupek, od którego piłka wpadła do bramki. Zmiennik miał apetyt na drugie trafienie - jego uderzenie w poprzeczkę było ostatnim akcentem meczu. By oszczędzić przyjezdnym cierpienia, sędzia natychmiast zagwizdał po raz ostatni.