Niedziela z Ekstraklasą: Jean Carlos strzela, Raków broni jak Częstochowy i Legia przegrywa u siebie
Legia Warszawa – Raków Częstochowa (0:1)
Ostatni mecz weekendu w polskiej Ekstraklasie miał być hitem, ale długo przypominał pojedynek szachowy. Wprawdzie przenoszenie gry spod jednego pola karnego pod drugie szło Wojskowym i Medalikom nieźle, jednak później zaczynały się schody. Dopiero w 35. minucie doczekaliśmy się pierwszego celnego uderzenia, a jego autorem był obrońca. To Rafał Augustyniak znalazł się przed bramką i z ostrego kąta sprawił problemy Trelowskiemu. Przyszły dwa rzuty rożne dla Legii i ten drugi powinien był zakończyć się golem. Nsame ustrzelił jednak tylko spojenie, od którego piłka spadła na linię bramkową.
Jeśli gospodarze byli nieskuteczni ofensywnie, to przyjezdni wręcz nieobecni. Medaliki na pierwsze uderzenie na bramkę czekały do 41. minuty, tyle że im piłka weszła bez problemu. No, nie bez problemu – debiutujący Michael Ameyaw wygarnął ją z linii bramkowej, Koczergin skiksował, ale już Jean Carlos Silva wbił do siatki. Trener Papszun nie chciał nic zmieniać po powrocie z szatni, zmusiły go do tego okoliczności – Patryk Makuch po paru minutach nie był w stanie nawet zejść bez pomocy. Z kolei były asystent Papszuna, Goncalo Feio, już w przerwie wprowadził Kapuadiego i Celhakę.
Wojskowi wrzucili wyższe obroty i zbliżali się do bramki, ale przez kwadrans zdołali tylko zagrozić uderzeniem Kapustki po podaniu ofiarnego Luquinhasa. Trelowski był w gotowości. Poziom trudności podniósł Nsame petardą pod poprzeczkę, ale golkiper i to obronił. W ostatni kwadrans przyjezdni weszli z coraz ciaśniejszą pętlą Legii wokół swojego pola karnego. Weszli Gual, Morishita i Pekhart, ale droga do bramki Trelowskiego pozostała zamknięta. Kapuadi zmarnował doskonałą wrzutkę od Japończyka, co mogło się zemścić. Brunes w Rakowie doskonale poprowadził piłkę, ale Koczergin spudłował. Wszystkie kolejne wysiłki spełzły na niczym, Medaliki doganiają Legię w tabeli!
Korona Kielce – Zagłębie Lubin (2:0)
W starciu dwóch najbardziej doświadczonych trenerów polskiej Ekstraklasy zdecydowanie mocniej zaczęli Miedziowi – ich szybki atak mógł się opłacić błyskawicznie, gdy błąd Dziekońskiego pozwolił Tomaszowi Pieńko dojść do pozycji strzeleckiej. Bramkarz zrehabilitował się nogą, a zmarnowana okazja na długo pozostała jedyną celną próbą Zagłębia. Szybko inicjatywę przejęli gospodarze, którzy już w 8. minucie wyszli na prowadzenie. Do wrzutki z rożnego wyskoczył Pau Resta i głową skierował piłkę za linię.
Kielczanom nie brakowało zapału, czasem tylko jakości, za to w defensywie mieli ułatwione zadanie. Nie dość, że zwykle trzymali dyscyplinę, to jeszcze Miedziowi gubili się przy ostatnich kontaktach z piłką i rzadko dochodzili do strzału. Dopiero po półgodzinie Marek Mróz zdołał zmusić Dziekońskiego do interwencji, ponownie bez efektu. Za to po drugiej stronie moment później zrobiło się gorąco. Dominik Hładun zatrzymał strzał Szykauki, ale odbita piłka poleciała na głowę Dalmau, który wpakował ją do siatki. Przed przerwą Zagłębie powinno było stracić jeszcze jedną bramkę, gdy w 43. minucie Szykauka przeciął perfekcyjną centrę Matuszewskiego, ale piłkę przeniósł nad bramką. Miedziowi zdążyli za to stracić Kajetana Szmyta, który upadł na rękę i nie był w stanie dalej grać.
Przyjezdni wrócili po przerwie zdeterminowani, by odrabiać straty, ale Korona pokazała, że nie potrzebuje posiadania piłki, by kontrolować przebieg meczu. Lubinianie byli odcięci od jakichkolwiek okazji w polu karnym, w ostatni kwadrans wchodzili z dwoma nieudanymi próbami z dystansu. Kłudka, Kurminowski i Adamczyk nie byli w stanie odmienić oblicza gry. W ostatnich minutach Scyzory ponownie mogły zdobyć gola, gdy Dawid Błanik uderzył świetnie z wolnego, ale Hładun wybił piłkę na róg. Szansę na ratunek dla Miedziowych zniweczyła dodatkowo kontuzja Kurminowskiego.
Piast Gliwice – Puszcza Niepołomice (1:1)
Jeszcze w sobotę stadion w Gliwicach był pod wodą, ale udało się go wzorowo przygotować na pierwszy mecz niedzieli w Ekstraklasie. I już po pierwszej akcji ogromny wysiłek organizatorów był bliski nagrodzenia, gdy Piast Gliwice był pewny, że dostanie rzut karny. Kewin Komar przy piąstkowaniu przetrącił głowę Tomasa Huka, ale sędzia Kwiatkowski nie gwizdnął. Szkoda, ponieważ to otworzyłoby mecz, który w kolejnych fazach nie zaoferował widzom wiele. Znaczną przewagę w grze miały Piastunki, ale Puszcza bez piłki radzi sobie bardzo dobrze. Po kwadransie Kądzior znalazł sporo miejsca, by uderzyć zza linii 16 metrów, minimalnie minął słupek. Stopniowo proporcje zaczęły się przechylać na rzecz gości i w 34. minucie wrzutka Abramowicza na głowę Radeckiego pozwoliła pokonać Frantiska Placha. Puszcza świętowała, ale VAR dostrzegł spalonego. Później – po zejściu Radeckiego z kontuzją – bliski zadania ciosu był tylko Piast, choć na tyle nieskutecznie, że obie drużyny wypracowały w 45 minut xG na poziomie 0,19.
Przyjezdni kończyli połowę bez celnego strzału, więc od niego zaczęli – Frantiska Placha chciał pokonać Kosidis na bliskim słupku. Widowisko znacznie się ożywiło i przy kolejnej próbie Puszcza miała już gola. Grek podał do Mrozińskiego, a ten efektownie pokonał Placha diagonalnym uderzeniem pod dalszy słupek. Kosidisowi pewnie marzyła się rola bohatera meczu, ale wkrótce stał się czarnym charakterem – nonszalancko zagrał piłkę ręką w polu karnym i tym razem jedenastka była. Komar wyczuł Chrapka, ale ten zmieścił piłkę pod bramkarzem. Widowisko dostało rumieńców i podopieczni trenera Vukovicia ruszyli w poszukiwaniu zwycięskiej bramki, w czym mieli pomóc trzej zmiennicy w ofensywie: Piasecki, Szczepański i Kostadinov. Nie pomogli. I choć obie strony walczyły do końca, to obraz tej walki był daleki od ideału. Nieudana próba ataku Puszczy po wrzucie spoza boiska i jeszcze bardziej nieudana kontra Piasta podsumowały mecz, w którym nikt na zwycięstwo nie zapracował.