Opinia: "Siuuu" dla Ronaldo nie powinno nas boleć, takiej widowni chce PZPN
Porażka Polski z Portugalią boli na wielu poziomach, choć myślenie o lepszym wyniku pewnie od początku było życzeniowe. Nawet gdyby Orły Probierza wzleciały wyżej, sufit umiejętności Portugalii byłby poza naszym zasięgiem. Ograli nas komfortowo, bez nadmiernego wysiłku. Tyle.
Pomyje wylały się na selekcjonera? Jak zawsze, sam sposobem komunikacji też nigdy sobie nie pomagał. Na debiutującego w kadrze Oyedele? Przewidywalne, najłatwiej pokazać palcem na tego, który dopiero stawia pierwsze kroki, gdy zawalili prawie wszyscy. Ale wylały się też na kibiców. Tym razem mniej za ciszę – bo do atmosfery stypy na PGE Narodowym jesteśmy przyzwyczajeni – a bardziej za świętowanie razem z Cristiano Ronaldo gola zdobytego przeciwko Polsce.
To oczywiście wstyd, że jednym z najgłośniejszych momentów meczu jest radość po bramce rywali. Podobnie wstydem jest, że nieliczna grupa portugalskich kibiców spokojnie wybijała się ze śpiewem pośród kakofonii trąbek i głośnych rozmów płynącej z reszty stadionu.
Ale o co właściwie mamy mieć do tych ludzi pretensje? Tak, wielu pojawiło się w sobotę na Narodowym tylko albo głównie dla Cristiano Ronaldo. Mówimy o żywej legendzie futbolu, fenomenie społecznym, więc to zupełnie normalne zjawisko. Nie ma żadnego przypadku, że właśnie na mecz z Portugalią chętnych na bilety było – oficjalnie – grubo ponad pół miliona.
Że ktoś zrobił razem z nim "siuuuu" po bramce? To frustruje kibica Polski w sytuacji straconej bramki, ale żal jest źle adresowany. Ci ludzie przyszli, bo PZPN wybrał taki model atmosfery na meczach reprezentacji i tak przez lata formuje widownię. Ma być spokojnie, rodzinnie, a przy okazji drogo. Trybuny i tak się zapełnią, a cena zniechęci mniej pożądanych klientów. PRL dawno minął, ale klienci pod krawatem niezmiennie są "mniej awanturujący się", choć niektórych trzeba pijanych prawie wynosić z tej czy innej loży. Efektem są ciarki przy hymnie i najwyżej pojedyncze okrzyki w trakcie meczu, bo na tak dużej arenie, pełnej zgoła przypadkowych widzów, nie ma mowy o samoistnym, ciągłym dopingu.
I PZPN od dekady jest z tego modelu na Narodowym zadowolony. Na biletach zarabia krocie, nie płaci żadnych kar za ewentualne niepożądane zachowania kibiców, a utyskiwania nad brakiem wsparcia dla drużyny nikogo w Związku obchodzić nie muszą, skoro pieniądze płyną, a kłopotów z kibolami nie ma.
Piłkarze też nie mogą otwarcie na ten stan narzekać – posłuchajcie tylko poniższego kluczenia po słownym polu minowym Piotra Zielińskiego – przecież uraziliby konsumentów płacących naprawdę spore pieniądze. Duża część tych konsumentów jest zresztą faktycznie wiernymi kibicami reprezentacji, którzy chętnie włączyliby się w doping, gdyby ktoś go zorganizował.
W ostatnich latach było kilka sygnałów, że w PZPN jest wola zmiany. A przynajmniej trwały dyskusje nad tym, co zrobić, by poprawić atmosferę i jednocześnie nie ryzykować oddaniem kibicom zbyt dużej autonomii, jak przy finałach Pucharu Polski na Narodowym, podczas których zdarzały się płonące krzesełka czy niesławna rakieta lecąca w telebim. Pojedyncze incydenty, acz wizerunkowo i finansowo kosztowne. Ale nie nastawiajmy się na lepsze rozwiązania niż krindżowe "machajmy szalikami" na ekranach czy ta sama biało-czerwona kartoniada mecz w mecz, bo miałoby to tyle sensu, co oczekiwanie wygranej nad Portugalią przy obecnej formie obu drużyn.
Zasady pozostają niezmienne od lat: dla atmosfery za reprezentacją Polski można jeździć na wyjazdy. Na Narodowy dla atmosfery idzie się najwyżej 2 maja, gdy grają kluby. W innych terminach ludzie przyjdą prędzej dla Ronaldo, jeśli ten jeszcze zagości w Warszawie. I nie ma się na nich co zżymać...