Dublet asyst Kiwiora w Carabao Cup. Polak błyszczy w Preston, a Tottenham eliminuje City
Tottenham - Manchester City (2:1)
Jeszcze przed rozpoczęciem tego meczu można było przewidzieć, że Obywatele będą dyktować rytm gry i kontrolować piłkę przez większość meczu. Pod znakiem zapytania była odpowiedź Kogutów na taki stan, a pierwsza odpowiedź przyszła już w 5. minucie. W rzadko dopuszczany przez podopiecznych Guardioli sposób piłka przeszła od Vicario jak po sznurku do ataku. Decydujący był Kulusevski na prawej flance, który odprowadził futbolówkę i posłał ją na lewo do Timo Wernera, który doskonale wykończył i pokonał Ortegę. Pierwszym ciosem dla Tottenhamu okazała się kontuzja Van de Vena, który schodził niemal ze łzami w oczach przed kwadransem gry.
Gdy City niespiesznie szukało odpowiedzi, strata w wyprowadzeniu kosztowała przyjezdnych rzut rożny po 24 minutach. Krótkie rozegranie wydawało się pod kontrolą City, ale piłka trafiła do Pape Matara Sarra przed bramką, a ten cudownym strzałem wkręcił ją przy słupku i podwoił prowadzenie. Nawet to nie ożywiło przepełnionej marazmem gry City, które przez całą pierwszą połowę oddało tylko jeden celny strzał. Miał on miejsce już w 4. minucie doliczonego czasu, gdy Savinho przerzucił piłkę na wolną lewą stronę bramki Spurs, a tam celnie dobijał Mateus Nunes.
Gol kontaktowy do przerwy dawał nadzieję kibicom Obywateli, lecz ta stopniowo uchodziła w drugiej połowie. City wciąż mieli piłkę częściej, częściej też atakowali, ale bez zęba lub rozbijali się o skuteczną obronę Kogutów. To gospodarze wciąż lepiej uderzali na bramkę rywali, choć było o włos od wyrównania w 88. minucie, gdy potencjalnie najlepsza interwencja meczu przypadła w udziale Bissoumie, czyszczącemu piłkę z linii po tym, jak Vicario jej nie złapał i padł kolejny strzał. Gol jednak nie padł, czemu z ironicznym uśmiechem zdawał się przyglądać Erling Haaland na ławce.
Preston North End – Arsenal (0:3)
Nawet wypełniony do ostatniego miejsca, stadion Deepdeale w Preston nie był w stanie ponieść do zwycięstwa swoich ulubieńców. Przeciwko nim wyszedł na boisko naładowany gwiazdami Arsenal, który walczy o zgoła inne cele niż ekipa z Championship. Kanonierzy zdołali swoją przewagę przekuć na gola po 23 minutach, gdy rzut wolny z boku szesnastki dotarł do Jakuba Kiwiora zamykającego na dalszym słupku. Polak zgrał głową przed bramkę, a tam Gabriel Jesus bezlitosnym wolejem władował piłkę do siatki. Po mniej niż 10 minutach Brazylijczyk ze strzelca zamienił się w asystenta, dogrywając ostatnią piłkę do Ethana Nwaneriego i ustalając wynik do przerwy.
Po zmianie stron posiadanie Arsenalu spadło do tylko 65 proc. (w pierwszej części chwilami przewyższało 80 proc.), jednak kwestia awansu nie podlegała kwestii nawet w obliczu większej aktywności gospodarzy. Wprowadzony po przerwie Kai Havertz dołożył trzeciego gola dla Arsenalu jeszcze przed kwadransem spędzonym na boisku, gdy doskonale dostrzegł go wrzutką Jakub Kiwior. Polak zaliczył tym samym dublet asyst i zapracował na pełne 90 minut na boisku. Do ich końca więcej bramek w tym jednostronnym pojedynku już nie padło.
Newcastle - Chelsea (2:0)
Ponieważ mówimy o grze Chelsea, informacja o marnotrawstwie ofensywnym i głupio straconych golach nikogo nie może dziwić. Na St. James’ Park działo się w środowy wieczór bardzo wiele, ale nawet obawy przed kolejnymi atakami The Blues kończyły się ulgą, a czasem śmiechem Geordies. Losy meczu rozstrzygnęły się pomiędzy 23 a 26. minutą, gdy defensywa Chelsea pomogła Srokom otworzyć wynik i podwoić prowadzenie. Najpierw nonszalancja w rozegraniu pomiędzy obrońcami skończyła się odbiorem i posłaniem piłki do okrutnie skutecznego Alexandra Isaka, a następnie po rzucie wolnym Chelsea nie potrzebowała już pomocy rywali, by gola stracić. W niefortunnej próbie interwencji Axel Disasi pokonał Filipa Jorgensena.
Fatal;ny wynik do przerwy oznaczał huraganowe chwilami ataki Chelsea po zmianie stron, tyle że ich skuteczność pozostawała rozczarowująca. Tymczasem Newcastle, choć okazje miało już raczej nieliczne, zdołało jeszcze zdobyć gola nieuznanego po sygnalizacji spalonego, a do tego uderzyć w słupek bramki Chelsea (Osula) w końcowych minutach. Wynik nie uległ już zmianie.
Manchester United – Leicester City (5:2)
Pierwszy mecz z nowym trenerem i pierwszy poważny sprawdzian Manchesteru United, triumfatora przedostatniej edycji EFL Cup. Pod wodzą Ruuda van Nistelroya cała ofensywna niemoc Czerwonych Diabłów znikła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Po 27 minutach było już 2:0 po golach Garnacho i Casemiro. Leicester zdołało wprawdzie odpowiedzieć trafieniem El Khannoussa, po czym dostało dwa kolejne ciosy. Od 36 do 39. minuty dublet skompletował Casemiro, a własny otworzył Bruno Fernandes.
Do szatni resztki nadziei Lisów podtrzymał golem Conor Coady, ale losy meczu były już zamknięte. Jeśli ktokolwiek myślał inaczej, to drugi gol Bruno Fernandesa w 59. minucie wyprowadził go z błędu. Na Old Trafford trwało w środę piłkarskie święto, w którym niedociągnięcia defensywne pozostały daleko w cieniu zachwytu nad skutecznością i energią United.
Aston Villa – Crystal Palace (1:2)
Po przełamaniu w Premier League, Crystal Palace nie przyjechało na Villa Park pokornie odpaść, lecz walczyć o pójście za ciosem. Widać to było od pierwszych minut, gdy miejscowi nie do końca mieli pomysł na wyprowadzenie piłki, a jej strata podczas zbyt statycznego rozegrania w środku boiska skończyła się golem na 1:0, gdy Daniem Munoz doskonale wypatrzył Eberechiego Eze, a ten główką umieścił piłkę poza zasięgiem bramkarza. Zadany cios ożywił gospodarzy. Osaczyli Palace pod polem karnym, co w 23. minucie przełożyło się na gola niezawodnego Jhona Durana.
Po godzinie na boisku gospodarzom przydarzyła się chwila nieuzasadnionego rozprężenia, a zbyt ryzykowne wznowienie gry i wyprowadzenie piłki od bramki skończyło się przejęciem przez Palace i strzałem Daichiego Kamady, który kierunkiem zmylił golkipera Villans. Jeśli Joe Gauci będzie ten mecz wspominać, to w koszmarach, ponieważ nie zanotował żadnej udanej obrony, a jego koledzy nie zdołali odrobić drugiej straconej bramki i żegnają się z rozgrywkami. Rozczarowujący występ z ławki oglądał Matty Cash.
Brighton – Liverpool (2:3)
Mewy z Jakubem Moderem w podstawowym składzie od pierwszych minut gotowe były bronić swojego gniazda, ale Amex Stadium był zagrożony niemal od pierwszej minuty. The Reds co prawda prezentowali falującą grę w pierwszej połowie i nie zdołali przed przerwą sforsować defensywy gospodarzy, ale już same umiejętności indywidualne poszczególnych zawodników tej drużyny mogą spowodować ogromne spustoszenie.
O tym gospodarze przekonali się dopiero po przerwie, za to w widowiskowy sposób. Tuż po wznowieniu gry Liverpool przejął piłkę wprowadzoną do gry przez bramkarza Brighton, a Cody Gakpo wchodzący z lewego skrzydła zrezygnował z dalszej szarży i z dystansu zaliczył niebywałej urody trafienie otwierające wynik. Holender pozostał nienasycony i po kwadransie drugiej połowy ponownie przymierzył w taki sposób, że Jason Steele mógłby równie dobrze pójść na kawę, nic nie był w stanie zrobić.
Zdjęcie Modera tuż po drugiej bramce było trzecią z pięciu zmian, ale Fabian Hurzeler nie miał szans odmienić losów meczu, to The Reds wchodzą do ćwierćfinału. Pocieszeniem dla gospodarzy okazał się jeszcze gol kontaktowy, którego w 81. minucie zaliczył Adingra, dobijający piłkę po pierwszej obronie Jarosa. O przewadze przyjezdnych przypomniał Luis Diaz, przywracając dwubramkowe prowadzenie w 86. minucie. To trafienie okazało się bezcenne w doliczonym czasie, gdy uderzenie Lampteya po rykoszecie wpadło do siatki Liverpoolu, ustalając wynik na 3:2.