Tadej Pogacar wygrał królewski etap Giro d'Italia i umocnił się na pozycji lidera
Królewski etap, z Manerba del Garda do Livigno, długości 222 km, m.in. z trzema premiami górskimi pierwszej kategorii, kończył się wspinaczką do mety wytyczonej na wysokości 2387 m n.p.m. Pogacar doścignął na podjeździe ostatnich uczestników ucieczki, finiszując samotnie wśród tłumów wiwatujących kibiców.
Drugie miejsce, ze stratą 29 sekund, zajął Kolumbijczyk Nairo Quintana (Movistar), a trzeci Niemiec Georg Steinhauser (EF Education-EasyPost) stracił 2.32.
Najgroźniejsi rywale Pogacara - Thomas i Kolumbijczyk Daniel Felipe Martinez (Bora-hansgrohe) - stracili do niego blisko trzy minuty.
Rafał Majka, który przygotowywał atak Pogacara, rozciągając grupę faworytów wyścigu przed finałowym podjazdem do mety, zajął 13. miejsce, tracąc 3.44. Drugi z polskich kolarzy, Stanisław Aniołkowski (Cofidis), stracił ponad 47 minut.
"To jeden z najpiękniejszych dni w mojej karierze. Myślałem o tym etapie od grudnia. Dałem z siebie wszystko na ostatnich 15 kilometrach i jestem szczęśliwy, że wygrałem ten królewski odcinek do Livigno, jednego z moich ulubionych miejsc we Włoszech" - powiedział Pogacar, który odniósł czwarty etapowy sukces w tegorocznym wyścigu.
Wydaje się, że jeśli Słoweniec uniknie wypadku lub innego wydarzenia losowego, nikt nie będzie w stanie nawiązać z nim walki aż do mety w Rzymie. 25-letni kolarz zrobił w niedzielę wielki krok, żeby wygrać Giro, w którym debiutuje. W lipcu planuje start w Tour de France i może zostać pierwszym zawodnikiem od 1998 roku, który zwycięży w dwóch największych wyścigach w jednym sezonie. 26 lat temu z dubletu Giro-Tour cieszył się nieżyjący już Włoch Marco Pantani.
Na mecie rywale nie szczędzili Pogacarowi komplementów. "On pochodzi z innej planety niż my. To jest po prostu inny poziom" - przyznał Thomas, zwycięzca Tour de France z 2018 roku.
Poniedziałek będzie dniem odpoczynku przed sześcioma ostatnimi etapami.