Reklama
Reklama
Reklama
Więcej
Reklama
Reklama
Reklama

Henryk Szost: "Sporo osiągnąłem, choć brakuje mi medalu mistrzostw Europy"

Henryk Szost: nie sięgnąłem gwiazd, ale sporo zrobiłem dla polskiego maratonu
Henryk Szost: nie sięgnąłem gwiazd, ale sporo zrobiłem dla polskiego maratonuPAP/Marcin Obara
"Nie sięgnąłem gwiazd, ale sporo zrobiłem dla polskiego maratonu. Przez kilka lat należałem do europejskiej czołówki" - powiedział PAP Henryk Szost, rekordzista Polski w biegu na 42,195 km. Lekkoatleta w tym roku oficjalnie zakończył swoją bogatą sportową karierę.

Polska Agencja Prasowa: Karierę sportową zaczynał pan od biegów narciarskich. Odnosił pan jakieś sukcesy w tej dyscyplinie?

Henryk Szost: Dość późno zacząłem swoją przygodę ze sportem. Miałem 17 lat rozpoczynając treningi narciarstwa biegowego. W Muszynie był trener, który mnie dostrzegł, ale nie było spektakularnych sukcesów. Stwierdziłem, że nie jest to sport dla mnie. Koordynacyjnie byłem dość słaby i nie odniosłem żadnych sukcesów.

Zatem w jakim wieku zrezygnował pan z narciarstwa biegowego na rzecz biegania?

Mając 18-19 lat zacząłem startować w biegach górskich. Trener Andrzej Gacek stwierdził, że mam potencjał. Mieszkam w górzystym terenie, więc lubiłem biegać sobie po górkach. Pamiętam swój pierwszy start w Dukli koło Krosna, który wyszedł mi bardzo dobrze i poszliśmy w tę stronę.

Przez kilka lat startował pan na bieżni na średnich i długich dystansach. Kiedy zdecydował pan, że wyspecjalizuje się w biegach ulicznych – maratonach i półmaratonach?

Moim marzeniem zawsze było wystartować w biegu maratońskim. Ten dystans mi imponował, kojarzył się z twardymi ludźmi i miał niesamowitą otoczkę. Każdy może przebiec 5 czy 10 km, ale żeby przebiec maraton trzeba być bardzo dobrym i mieć charakter. Chciałem spróbować swoich sił. Poza tym mój wujek biegał maratony. Był solidnym amatorem. Na nim się wzorowałem. Widziałem puchary, które zdobywał.

W październiku 2011 roku European Athletics wybrało pana lekkoatletą miesiąca, po tym jak w maratonie we Frankfurcie nad Menem uzyskał czas 2:09.39. Czy to był zwiastun wielkich sukcesów, które nadeszły w 2012 roku?

To był początek współpracy z moim trenerem Leonidem Szwestowem, który wyprowadził mnie na szczyt moich możliwości fizycznych. Byłem przekonany, że mogę biegać dużo szybciej. Dla mnie to był największy motor napędowy. Nowy trening bardzo mi pasował. Współpracowałem z Szwestowem do końca swojej kariery.

4 marca 2012 roku podczas maratonu Lake Biwa w Japonii czasem 2.07,39 ustanowił pan rekord Polski. Jak pan wspomina tamte zawody?

Bardzo dobrze biegło mi się od samego początku. Warunki dla mnie były optymalne – dosyć zimno, około 6-10 stopni i lekko padał deszcz. Było bardzo chłodno i nie było wiatru. Dla mnie to dobrze, bo nie znoszę upałów i nie potrafię biegać w wysokich temperaturach. Była bardzo dobra elita, która biegła równo. Trochę się przestraszyłem, bo półmaraton przebiegliśmy w 1:04. To naprawdę szybko i zastanawiałem się czy jestem w stanie wytrzymać. Na trasie zepsuł mi się zegarek, więc nie kontrolowałem tego czasu. Podświadomość się wyłączyła i chyba to pomogło mi osiągnąć taki wynik. Starałem się po prostu utrzymać drugie miejsce. Dwa kilometry przed metą zorientowałem się, że biegnę na tak dobry czas. Sam nie wierzyłem w to, że osiągnąłem tak doskonały wynik, tym bardziej, że to nie była era butów karbonowych. Niesamowite szczęście na mecie, choć padał deszcz i byłem zmarznięty.

W igrzyskach w Londynie zajął pan dziewiąte miejsce – najlepsze z Europejczyków. Czy tamten sukces był dla pana zaskoczeniem?

Wiedziałem, że mam bardzo dobry rok. Byłem już rekordzistą Polski. To dodało mi pewności siebie. Czułem się mocny i liczyłem na pierwszą dziesiątkę, choć głośno o tym nie mówiłem. Jednak na finiszu przygotowań doznałem kontuzji, która doskwierała mi na końcu dystansu. Dlatego nie podjąłem walki z dwoma zawodnikami z Afryki. Po rekordzie Polski, ten bieg wspominam najlepiej. Atmosfera była niesamowita. Byłem trzy razy na igrzyskach olimpijskich, ale te w Londynie były najwspanialszym przeżyciem, jeśli chodzi o imprezy mistrzowskie.

Osiągnął pan życiową formę w wieku 30 lat. Czy to idealny wiek dla maratończyka?

To wiek przełomowy. Zazwyczaj starsi koledzy mówili mi, że 30-33 lata to najlepszy wiek, żeby osiągać dobre wyniki w maratonie. Akurat u mnie się to sprawdziło.

Oficjalnie zakończył pan karierę 12 maja biorąc udział w 50. Maratonie Dębno. Czy uważa pan, że wykorzystał maksimum swojego potencjału?

Mogłem osiągnąć więcej. Żaden sportowiec nie wykorzysta w 100 procentach swojego potencjału. Kariera to nie jest równa wznosząca linia. Dochodzą kontuzje, problemy osobiste i zawodowe. My jako biegacze musimy też pracować. To nie jest tak, że ktoś nam daje pieniądze i manna leci z nieba. Musimy się czymś zajmować, żeby przeżyć. Dzięki Wojsku Polskiemu miałem zapewnioną życiową stabilizację. Gdyby nie Centralny Wojskowy Zespół Sportowy, to nie byłoby szans, żebym nabiegał rekord Polski, bo nie miałbym za co żyć. Sport jest taki, że trzeba się poświęcić i walczyć o to, żeby sięgać gwiazd. Ja tych gwiazd nie sięgnąłem, ale sporo zrobiłem dla polskiego maratonu. Przez kilka lat należałem do europejskiej czołówki i często startowałem za granicą. Sporo osiągnąłem, choć brakuje mi medalu mistrzostw Europy. Kontuzje i choroby spowodowały, że nie mogłem się wykazać na imprezach mistrzowskich. Za bardzo chciałem zdobyć ten medal, co przyciągało stres i napięcia przed startem.

Od zeszłego roku rekord świata w maratonie wynosi 2:00.35. Taki czas w Chicago uzyskał Kenijczyk Kelvin Kiptum. Kiedy według pana oficjalnie zostanie złamana bariera dwóch godzin?

Kiptum na pewno był wybitnym zawodnikiem. Niestety tragicznie zginął w wypadku samochodowym. Był młody i miał perspektywę, żeby złamać dwie godziny. Na razie nie widać innego biegacza, który mógłby tego dokonać, ale w przyszłości na pewno tacy zawodnicy się pojawią. Na razie wynik Kiptuma jest czymś niesamowitym. Mieliśmy Eliuda Kipchoge, który przez wiele lat był wielką gwiazdą światowego maratonu. Jednak moim zdaniem on nie złamie dwóch godzin, bo jest już wiekowy i zrobił już to, co miał zrobić. Teraz musimy czekać na biegaczy, którzy się objawią.

Jak duże znaczenie w progresji wyników biegaczy długodystansowych mają buty karbonowe?

Jestem pewien, że gdyby nie było butów karbonowych, to tych wyników w okolicach 2:00 też by nie było. Prawdopodobnie czołówka biegałaby dwie lub trzy minuty wolniej. Karbon pomaga w szybkim bieganiu i wspomaga zawodników, ale show must go on. Coś w sporcie musi się dziać. Dobrze, że idzie to w stronę ulepszenia sprzętu, a nie w stronę dopingu, który niestety w Afryce jest wszechobecny i jest wielką skazą. Liczba dyskwalifikowanych zawodników jest potężna. Teraz mamy fantastyczny sprzęt. Nie wiem co jeszcze można tam dołożyć. Moja technika biegu predestynowała mnie do tego, żeby wykorzystać moc butów karbonowych. Na pewno byłoby szybciej, ale tym bardziej jestem dumny z tego, że pobiłem rekord Polski bez takiego wspomagania.

Od kilku lat działa pan w portalu bieganie.pl. Czy praca w mediach jest czymś, co sprawia panu dużą satysfakcję?

Oczywiście, że tak. To największe medium biegowe w Polsce. Mamy bardzo fajną ekipę. Skupiamy wokół siebie sportowców i byłych sportowców, m.in. Adama Kszczota i Asię Jóźwik. Tworzymy bardzo fajne projekty. Mamy fajny kontakt z biegaczami i ludźmi aktywnymi sportowo. To duża satysfakcja. Dodatkowo wpracuję z marką New Balance. Pracy jest więcej niż gdy uprawiałem sport wyczynowo, ale cieszę się, że mogłem płynnie przejść w nowy etap. Moja praca sprawia mi przyjemność i to mnie bardzo cieszy.

W dniach 25-27 października w Zakopanem odbędzie się konferencja Biegowe 360 Stopni i weźmie pan udział w tym wydarzeniu.

H.S.: Przede wszystkim będzie to wieloobszarowe spotkanie. Spotkamy tam sportowców, specjalistów, trenerów, fizjoterapeutów i ludzi, którzy realnie zajmują się bieganiem. Już tamten rok pokazał, że takie wydarzenie w Polsce jest potrzebne, dlatego warto tam być. Myślę, że to bardzo fajna inicjatywa. Sam będę w niej uczestniczył. Zapraszam serdecznie wszystkich.