Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Ewelina Kobryn: nie przymierzam się do kandydowania na prezesa PZKosz

Ewelina Kobryn: nie przymierzam się do kandydowania na prezesa PZKosz
Ewelina Kobryn: nie przymierzam się do kandydowania na prezesa PZKoszFot. PAP
"Nie przymierzam się do kandydowania na prezesa PZKosz" – odpowiedziała na pytanie PAP Ewelina Kobryn. Jedyna polska koszykarka mająca na koncie mistrzostwo WNBA wróciła właśnie z USA, gdzie uczestniczyła w gali z okazji 10-lecia zdobycia tytułu przez Phoenix Mercury.

Polska Agencja Prasowa: W sierpniu 2015 roku przyjmowała pani wraz z zespołem gratulacje od prezydenta Baracka Obamy w trakcie specjalnej audiencji w Białym Domu. Teraz uczestniczyła w pierwszej w historii klubu z Arizony gali honorującej sukces po dziesięciu latach.

Ewelina Kobryn: Wyleciałam do Phoenix 11 września, a dwa dni później świętowałam 10-lecie mistrzostwa, które zdobyłyśmy w 2014 roku. Celebracja była powiązana z zakończeniem kariery legendarnej koszykarki Diany Taurasi, która przez cały okres zawodowego grania w USA była związana z drużyną Mercury. Ceremonia odbywała się w hali, gdzie rozgrywałyśmy mecze. Byłyśmy zaproszone na ligowy mecz z Connecticut Sun, a po nim odbyło spotkanie fanami. Każda miała okazję do wypowiedzi.

PAP: Jak pani wspomina znajomość z Taurasi?

E.K.: Diana to wielka liderka, wielka osobowość. Zawodniczka żyjąca koszykówką, znającą ją jak nikt inny. Mało jest takich osób. Świetnie się z nią współpracowało. Wiedziała, jak podnieść koleżanki na duchu. Z pewnością była osobą, która nie lubiła lenistwa.

PAP: Przyjechały wszystkie zawodniczki z mistrzowskiego składu?

E.K.: Nie było tylko Candice Dupree, z którą grałyśmy razem także w polskiej lidze, w zespole Wisły CanPack Kraków. Obecny był także cały sztab trenerski, na czele z Sally Brondello, byłą znakomitą zawodniczką reprezentacji Australii.

PAP: W drużynie Phoenix, która zdobyła trzeci w historii klubu mistrzowski tytuł WNBA, grało obok pani kilka koszykarek zagranicznych.

E.K.: Gwiazdami były Taurasi, Dupree, DeWanna Bonner i rozpoczynająca karierę w WNBA Brittney Griner, ale także Australijka Penny Taylor. Międzynarodowy skład tworzyły także jej rodaczka Erin Phillips, również znana polskim kibicom z występów w Lotosie Gdynia i krakowskiej Wiśle, czy wielokrotna reprezentantka Łotwy Anete Jekabsone-Zogota.

PAP: Jak pani trafiła do klubu z Arizony?

E.K.: Wcześniej przez dwa sezony grałam w innym klubie WNBA – Seattle Storm. W Phoenix znalazłam się z racji tego, że Sally Brondello pracowała jako druga trenerka w UMMC Jekaterynburg, gdzie występowałam. Jej mąż był pierwszym szkoleniowcem. Sally ściągnęła nas – mnie i Anete, a miała już Dianę Taurasi, która też wtedy grała w Jekaterynburgu, gdy została pierwszą trenerką Mercury. I w debiucie w tej roli w WNBA od razu zdobyła mistrzostwo.

PAP: Dla Brittney Griner, o której było głośno nie tak dawno z powodu uwięzienia w Rosji, był to jeden z pierwszych sezonów w lidze WNBA.

E.K.: Dokładnie jej drugi w tych rozgrywkach. Wiadomo, została wybrana z pierwszym numerem draftu 2013, dostawała główne, najważniejsze minuty w meczu. To świetna zawodniczka, o niesamowitych parametrach koszykarskich. Przejawiała duży talent, czucie piłki, gry, mimo młodego wówczas wieku.

PAP: Jej umiejętności przełożyły się m.in. na sukces drużyny.

E.K.: Play off skończyłyśmy tylko z pięcioma przegranymi, a 29 zwycięstwami, co było ligowym rekordem w sezonie regularnym. Przez to, że przed ostatnim meczem finałowym Brittney doznała kontuzji oka i musiała przejść operację, wskoczyłam wtedy na jej miejsce do wyjściowej piątki. Pokonałyśmy Chicago Sky 3-0.

PAP: To było jedno najbardziej spektakularnych mistrzostw. Zespół grał znakomicie. Do dziś ekipa Phoenix Merkury uznawana jest za jeden z najbardziej kompletnych teamów w amerykańskim zawodowym sporcie.

E.K.: Tworzyliśmy w ogóle fajną drużynę. Nie było w niej podziałów. Każdy wiedział, jaką ma rolę do spełnienia. Ego zawodniczek, które mocno zaznacza się w rozgrywkach europejskich, tam jakby schodziło na dalszy plan. Trzeba było być świadomym, z jakimi koszykarkami się gra i o co. Wzajemnie się szanowałyśmy i wspierałyśmy.

PAP: Pani wystąpiła w 20 z 34 spotkaniach sezonu regularnego i w pięciu z ośmiu w play-off.

E.K.: O sobie mogę powiedzieć, że nie grałam zbyt wiele, dostawałam raczej niewielkie minuty. Tak było przez cały sezon. Ale świadomość tego, po co się jedzie do WNBA i dlaczego się jest w tej lidze, pozwoliła mi zachować formę, nie ustępować dziewczynom, które dłużej przebywają na parkiecie. I zagrać więcej w decydującym meczu finałowym – wtedy, kiedy byłam potrzebna. Zawsze mówię: nie ma znaczenia, czy jesteś pierwszy czy dwunasty, bo nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie twoje pięć minut.

PAP: Co pani, jedyna polska koszykarka z tytułem mistrzowskim w WNBA, usłyszała teraz od koleżanek po dziesięciu latach od tamtego sukcesu?

E.K.: Bardzo dobrze znałyśmy się z Dianą Taurasi. Zarówno w USA, jak i w Rosji, gdzie grałyśmy razem trzy lata, spędzałyśmy razem czas także poza boiskiem. Za każdym razem podkreślała teraz rolę moją czy Anete, bo byliśmy dla niej jakby nie tylko kumpelkami z boiska, ale – można powiedzieć – przyjaciółkami, w których towarzystwie się dobrze czuła. Do dzisiaj utrzymujemy ze sobą kontakt. To naturalne i bardzo miłe.

PAP: Jak pani przeżywała aresztowanie, skazanie i uwięzienie w Rosji koleżanki z boiska Brittney Griner?

E.K.: Bardzo. Wiele o tym teraz rozmawiałyśmy. Dostałam wydaną przez nią książkę „Coming home”, z autorską dedykacją. Nie zdawała sobie sprawy, co ją czeka. Sama przyznawała, że po zatrzymaniu myślała, że pobędzie w areszcie może kilka dni, maksimum tygodni, a dostała wyrok dziewięć lat. W więzieniu przesiedziała dziewięć miesięcy, zanim wymieniono ją na rosyjskiego handlarza bronią i mogła wrócić do USA. Najpierw była osadzona koło Moskwy, a później wywieziono ją do kolonii karnej o zaostrzonym rygorze, z koniecznością wykonywania pracy fizycznej. Opowiadała, że nawet wolała mieć zajęcie niż bezczynnie rozmyślać w celi. Historia jak z filmu.

PAP: Podczas pani pobytu w USA w Polsce pojawiła się sensacyjna wiadomość dla koszykarskiego środowiska. PZKosz ogłosił zwołanie nadzwyczajnego sprawozdawczo-wyborczego zebrania delegatów na 21 października. Prezes Radosław Piesiewicz złożył rezygnację z pełnionej funkcji, będzie wybierany nowy sternik i zarząd związku. W kuluarowych spekulacjach mówi się, że to pani będzie kandydować na to stanowisko…

E.K.: Ja nic nie wiem. Są to jakieś przypuszczenia, które nie wiem czemu, miałyby służyć. Nikt ze mną na ten temat nie rozmawiał.

PAP: Nie przydałaby się w zarządzie koszykarskiej federacji kobieta, której nie ma w jego składzie w obecnej kadencji – była zawodniczka, reprezentantka kraju, znająca realia ligi i kadry, pracująca nie tak dawno w sztabie żeńskiej reprezentacji jako menedżerka. Nie widziałaby siebie pani we władzach polskiej koszykówki czy na ich czele?

E.K.: Nie wiem. Nie mogę tak od razu odpowiedzieć, bo to jest poważna rola. Oczywiście, że jestem w stanie coś zaoferować swoją osobą, ale dopóki nie ma jakby konkretnej propozycji, trudno mi się na ten temat wypowiadać. Nie zastanawiałam się nad tym, ale widzę, co się dzieje w ogóle na świecie, jak wyglądają nowe zarządy krajowych federacji koszykówki – jest tam dużo kobiet, które wcześniej grały i dobrze znają realia nie tylko krajowe, ale też europejskie i światowe. Tak że z pewnością widzę, że mogłabym się przydać, służyć pomocą. Najpierw jednak musi być jakieś pytanie. Usłyszałam o tym nawet w trakcie pobytu w Stanach. Pytali mnie, czy to prawda, że będę kandydowała. Odpowiadałam: +przepraszam, nic mi o tym nie wiadomo+. Na dziś mogę powiedzieć: nie przymierzam się do tego.

Wzmianki